Na przełomie roku

Będąc chrześcijanką jakoś nie przywiązuję zbytniej uwagi do świętowania Sylwestra. Pomyślałam sobie dziś, może trochę pesymistycznie, że co tu świętować? To, że jest się starszym? W pewnym wieku, to już przestaje nawet być ekscytujące, a raczej napełnia nostalgią za czasami młodości, i jakoś tak, dopada nastrój mniej zabawowy. Jak dużo osób spędzi dzisiejszą noc, pijąc wino i oglądając filmy na Netflixie? Będą to wreszcie jakieś chwile relaksu, odetchnięcia po pracy.

Mam wrażenie, że narzuca nam się sposób odnoszenia się do „eventów społecznych”: mamy magicznie przeżyć święta (świetnie mówi o tym narzucaniu o. Szymon Hiżycki zobacz tutaj ), i mieć ekscytację w Sylwestra. Najlepiej gdyby wziąć udział w całonocnej prywatce, balu… I część z nas zmusza się do tego, bo tak powinnyśmy, bo chcemy dorównać narzuconym społecznym oczekiwaniom. I, do tego kołowrotka codzienności, dorzucamy sobie kolejną powinność, która w narracji świata powinna nas uszczęśliwiać.

Jako chrześcijanka patrzę na czas inaczej. Inspiracją jest Boże słowo, i świadomość, że dany mi czas życia, umiejscowiony jest w historii związanej z historią Jezusa. Naprawdę świetna to perspektywa! Polecam!

Takie patrzenie pozwala mi wyjść poza poczucie zanurzenia, czy raczej zamknięcia w kołowrotku czasu, dziejów, powtarzalnych czynności. Chyba każdy z nas, doświadcza tej męczącej powtarzalności: godzina za godziną, dzień za dniem, rok po roku. Trochę to jak z filmu pt. Król Życia (2015). Ta powtarzalność i oczywistość czynności domowych, zawodowych, relacyjnych, może być męcząca i może rodzić pytania, a nawet przekonanie: że to wszystko bez sensu, że to męczące to takie ” życie w kółko/u”.

Czasem słyszę od spotkanych osób: nudzi mi się w życiu, muszę zabić czas. Ciekawie to brzmi, prawda?Zabić czas. Zabić nudę. Byle do przodu… Czyli dokąd?

No właśnie.

Na pewno do jakiegoś celu. Może portu, domu.

Ważne jest na pewno, aby mieć wytyczony jakiś cel- marzenie. To nas ratuje od bezsensu. Motywuje do rozwoju, do ruchu mentalnego w naszym życiu.

O czym marzysz dziś? O jakim sobie samym? O jakiej rodzinie, o jakiej karierze? Marzenia są nam potrzebne. Szczególnie te realne dla nas mogą stać się celem np.: zadbanie o swoje zdrowie, o relacje z bliskimi, o rozwój zawodowy, o rozwój kariery…

Oczywiście te marzenia – cele, odnoszą się do jakiś krótkich odcinków czasu: roku, może kilku miesięcy. Po ich osiągnięciu znów można wpaść w refleksyjny nastrój i pytać siebie o to dokąd zmierzam? Osiągnąłem ten cel, i tamten, i w sumie to czuję dobrostan, ale wciąż coś może „uwierać”, wciąż może męczyć, ta powtarzalność, to „chodzenie w kółko/u”

Tatry. fot. własna

Chrześcijanie mają na to odpowiedź. Wśród tych małych celi- marzeń, mamy jedno wielkie marzenie, zbierające nasze małe cele- marzenia, jakby w otulinie. Tą otuliną jest marzenie Boga o nas.

My chrześcijanie wiemy, że nie istnieje zamknięty kołowrotek dziejów świata i historii.

Wszystko pomimo, że może zdawać się takie samo, nie jest takie samo. W historii jest Bóg.

Warto przeczytać dziś Prolog z Ewangelii św. Jana. Te kilkadziesiąt zdań to dla nas klucz otwierający inny sposób patrzenia na świat z jego rutyną i nużącą powtarzalnością. Dlaczego klucz? Prolog mówi o Bogu, o teologii świata, historii ludzkości z punktu Jezusa Chrystusa”. Według Prologu nie ma kołowrotu świata i dziejów, lecz mają one swój absolutny jednorazowy początek, a tym Początkiem jest Słowo, czyli Jezus Chrystus.”(1)

Jest to naprawdę dobra nowina. Nie muszę przeżywać świata, i jego powtarzającej się cykliczności tylko w tym jego ograniczonym wymiarze.

Wiara w Boga, w Jezusa i Dobrą Nowinę o świecie, o Bogu i o mnie samym, rozszerza perspektywę patrzenia na rzeczywistość. Uzupełnia moje rozumowe do niej podejście. Daje możliwość, aby duchowo zaczepić się w wieczności Boga. Daje możliwość, aby każdą czynność zobaczyć w tej szerszej perspektywie – w byciu z Nim, życiu dla Niego, szukaniu Go, w wejściu w Jego misję i posłanie, które odkrywam, i które mi dał. W służeniu innym darami, które mam, każdego dnia lepiej, w rozwoju. Nie muszę już patrzeć na codzienność: rodzinną, zawodową, społeczną itd. tylko w zamkniętym horyzoncie ludzkiego widzenia. „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.” J 1, 4.

Zainspirowałam się, i polecam artykuł, który też cytuję:

(1) Ks. Prof. Czesław Bartnik, Chrystologia świata w Prologu Ewangelii według św. Jana.

Teologia w Polsce 4,2 (2010) s. 189-195.

Zwykły wpis

Pomieszanie z poplątaniem…czyli o subiektywnej pobożności katolickiej

Od jakiegoś czasu myślałam o tym, aby napisać ten post. Zmobilizowała mnie do niego, pozostawiona w katedrze na stoliku z ulotkami, pokaźna ryza ulotek nt. prywatnej wystawy odnoszącej się do prywatnych i nie uznanych przez Wspólnotę Kościoła Katolickiego, objawień Pana Jezusa.

Od jakiegoś czasu, wcale nie od czasu pandemii, lecz już wcześniej, nasila się wśród katolików ” formacja” objawieniowa. Niestety, ale wielu spowiedników (osobiste doświadczenie), i niektóre homilie (moje doświadczenie kilku ostatnich lat) wspierają, bezwiednie ten trend. Częściej niż rzadziej, w czasie słuchania nauki w konfesjonale, lub homilii, a nawet listów KEP, słyszę komentarz do słów z objawień prywatnych: z Dzienniczka, z o. Dodolindo itd. Nie mam nic przeciw uznanymi objawieniom prywatnym, lecz wiara w nie, i kierowanie się nimi, nie jest potrzebna do zbawienia. Inaczej jest w przypadku Ewangelii, przykazań, i nauki Jezusa. Druga sprawa, to równoległy do roku liturgicznego rok duszpasterski, i dni: dziękczynienia, tydzień biblijny, tydzień miłosierdzia, tydzień, dzień… lub akcyjki: różaniec do granic, 33 dni… Nie żebym miała coś przeciw duszpasterstwu, ale tworzy się COŚ obok roku liturgicznego, coś co zaczyna zasłaniać misterium Chrystusa objawiającego się w tymże roku liturgicznym. Nawet jeśli tj. okres zwykły i nic się w nim pozornie nie dzieje, nie zapełniajmy go akcyjkami. Taki pozornie „pusty” okres liturgiczny jest potrzebny, po to, aby wdrożyć, zintegrować w sobie tajemnicę Paschalną Chrystusa i nią żyć. Kiedyś tych ” wydarzeń” i ” akcji’ było mniej, teraz niemal co miesiąc przypada jakiś dzień.


Potrzebne jest wtajemniczenie poprzez formację liturgiczną w duchowość liturgiczną, w misterium Chrystusa ukrytego, ale działającego poprzez rok liturgiczny i dynamicznie działającego w każdej Mszy świętej. Nasz założyciel bp. Świerzawski, w swej teologii, o takiej mistagogi mówił, i ta prosta mistagogia: wiara w to, że Jezus przez sakramenty jest obecny, że jest przy mnie i działa, dając Ducha Świętego czynią ze mnie MISTYKA. Jeśli to takie proste, to nie potrzeba mi, w zasadzie do wiary objawień prywatnych, ani akcyjek takich jak np.33 dni czegoś, ani specjalne tygodnie…
Równoległy rok duszpasterski zamiast czerpać i być spójnym z rokiem liturgicznym, płynie jakby oddzielnie, jest mocniej podkreślany, niż liturgia codziennej Mszy, niż misterium Chrystusa obecne dynamicznie. A Msza staje się ” tablicą ogłoszeń”. Pytanie czemu to ma służyć? Podobnie objawienia prywatne. Zamiast komentować Słowa Jezusa z Ewangelii- komentuje się w spowiedzi, homilii, liście słowa z objawień prywatnych. Nie jest dobrze. Wspieramy bezwiednie „formację objawieniową” zaniedbując publiczne Objawienie.

Skłaniamy do zewnętrznych akcji, nie formując głębokiego życia wewnętrznego opartego na sensownej teologii i liturgii i Biblii. Patrzmy w głąb misterium roku liturgicznego, gdzie Chrystus objawia się w swoich tajemnicach, czytajmy słowo, szczególnie to z liturgii Eucharystii, wnikajmy w głąb tajemnic Chrystusa, też tych zwykłych. Idźmy z Nim. Gdy wejdziemy w misterium roku liturgicznego czy w „dynamiczną Pamiątkę Pana” ( Eucharystię), wtedy nie będziemy potrzebowali opierać swej wiary na objawieniach prywatnych, chyba, że dla lektury duchowej, i wtedy będziemy naprawdę mistykami, jak mówił bp Wacław. Kolejną rzeczą niezwykle istotną jest potrzeba podawania informacji dla wiernych o tym, że nie każde objawienia prywatne są uznane, i nauka o posłuszeństwie Kościołowi w tym względzie, nawet jeśli w serduszku przemawia sam Jezus. 😉 To samo dotyczy postaw liturgicznych, odróżnienia liturgii Mszy św. od np. majówek. Ludzie bez wiedzy teologicznej gubią się w subiektywizmie, dają się wprowadzić w błąd, często liderom którzy są źle uformowani. Nie wystarczy wierzyć, i być pobożnym bo to trochę herezja. Trzeba wiedzieć w co Kościół wierzy i być na posłusznym.

Zwykły wpis

Zmiana wewnętrznych przekonań

Bardzo podoba mi się słowo Pana: „Pan zapytał Kaina: «Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura? Przecież, gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz dobrze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie, a przecież ty masz nad nim panować». (Por. Rdz 4, 1-15,25) .

Jest to słowo objawiające Boga jako Kogoś kto jest dobrym pedagogiem, kto nie niszczy odczuwającego negatywne emocje, uczucia człowieka, co raczej uświadamia mu, że jego skłonność do moralnego zła jest rzeczywistością nad którą człowiek ma panować.

Zazdrość o powodzenie i sukcesy drugiego, zawiść, mogą skierować naszą uwagę na osobę bliźniego jako na kogoś kto nam (naszemu poczuciu wartości) zagraża, zamiast skierować na nasze wnętrze. To w nim powinniśmy poszukiwać przyczyny emocji np. zawiści czy zazdrości. Uczucia i emocje same w sobie są tylko sygnałem ostrzegawczym. Zagrożeniem nie jest drugi człowiek, to trzeba wiedzieć. Problemem są wewnętrzne przekonania na własny temat.

Bóg mówi do Kaina, dlaczego twoja twarz jest ponura? Wiemy dlaczego. Dlatego, że jego ofiary były słabe, liche. Można powiedzieć współczesnym językiem, że zaangażowanie Kaina w więź z Bogiem było pozorne, tylko zewnętrzne. Przynosił najgorsze plony, i z nich składał ofiarę Bogu. Był w jakiś sposób niedojrzały w swym człowieczeństwie.

Kain zamiast zmienić swoje przekonania które nim kierowały, a które ostatecznie doprowadziły do przeprowadzenie skutecznego zamachu na życie brata, zmienił rzeczywistość: pozbył się brata. Zrobił to po to, aby być tym lepszym przed Panem, przez brak konkurencji. Pozornie dobre działanie. Osiagną lepsze samo-poczucie bo „zdewastował” brata. Nie było już „wroga” w jego polu widzienia.

z darmowych zasobów Pexels.com

Opowieść biblijna jest opowieścią symboliczną. Każdy z nas jest i Kainem i Ablem. I każdy z nas, w różnych etapach życia zachowuje się jak jeden z braci. Czasem w więzi ( z Bogiem, bliskimi, innymi) angażujemy się na najlepszym naszym aktualnie poziomie, a czasem zachowujemy się jak Kain, czyli jak dzieciak, który niszczy innych, po to aby samemu lepiej się poczuć, pozbyć się wewnętrznego wstydu, poczucia winy. To jest dewaluacja. Nie docieramy do głębi naszych motywacji, przekonań, które wpływają na nasze emocje, uczucia, i ostatecznie na nasze czyny.

To my mamy panować nas grzechem/skłonnością do zła moralnego/nad wewnętrznym przekonaniem które nami powoduje. I jak pięknie, pasuje tutaj słowo nawrócenie, metanoia, zmiana myślenia. Zejdź w głąb siebie, zapanuj nad swoimi przekonaniami, schematami myślenia, nad skłonnością do zła moralnego. Bóg, już w księdze Rodzaju zapowiada dobrą nowinę o możliwości każdego z nas do zmiany, do rozwoju. W chrześcijańskiej duchowości celem do którego dąży każdy uczeń i uczennica Chrystusa, to nabycie przekonań i sposobu myślenia, odczuwania, reagowania, na wzór Chrystusa. Zachwyca mnie jego współczucie, empatia i adekwatność. Z Nim, dzięki Niemu, jest to możliwe. Miłość wygrywa ostatecznie ten pojedynek.

Zwykły wpis

Czy bać się emocji?

Mam takie przemyślenie, może się mylę, ale chyba raczej nie. Zauważam pewien błąd metodologiczny który istnieje w kwestiach odnoszących się do chrześcijańskiego życia duchowego. Błąd ten odnosi się do mieszania dwóch porządków. Tą kwestię podnieśli również Marcin i Monika Gajdowie.

Błędem jest gdy wierzący katolicy odrzucają naukę o psychice człowieka, opisując stany emocjonalne, uczuciowe, tylko z perspektywy ascezy negatywnej. Odrzucając bowiem naukę psychologiczną mówiącą o znaczeniu emocji, dla w ogóle rozwoju i życia człowieka popełniają błąd. W ten sposób amputują w sobie samych istotne dla życia mechanizmy adaptacyjne, które jeśli są dojrzale przeżywane, wspomagają rozwój życia duchowego. Podobnie i ten kto korzysta z psychologii, czy to w zakresie amatorskiego zaangażowania, czy w sposób profesjonalny, odrzucając to, co duchowe, szczególnie moralność chrześcijańską ostatecznie redukuje siebie do zaspokajania swoich potrzeb tylko na poziomie potrzeb podstawowych, czyli tych wynikających z fizjologii, unikając konfrontacji z wyższymi wartościami, a tym samym unikając rozwoju swojej osoby i zbawienia.

Jeśli na przykład duchowny, czy osoba wierząca, mówi osobie niedojrzałej emocjonalnie, nie radzącej sobie z emocjami (czy to przez brak nad nimi panowania czy przez brak kontaktu z nimi), aby wyzbyła się emocji, a żyła tylko miłością woli, to zajmuje się sferą, która do kaznodziei nie przynależy. I podobnie gdy psycholog mówi, aby podążać za popędami i wyzbyć się moralności chrześcijańskiej, to zajmuje się sferą która do psychologa nie przynależy. Takie sytuacje mają miejsce.

Im mocniej człowiek jest świadomy swoich wewnętrznych motywacji, a o tym jakby informują nas emocje, to tym lepiej może pracować nad życiem według Ewangelii. Inaczej trafia ślepakami. Raz się uda, innym razem nie.

Zarówno teologia jak i psychologia rozwijają się. Psychologia mówi nam dziś, że tylko ok. 5% emocji pojawiających się w nas, jest emocją na którą nie mamy wpływu. Cała reszta podlega naszej regulacji. Ale muszę je zauważyć. Nie pozbywać się ich poprzez wyparcie, stłumienie, ale poprzez zrozumienie jaki komunikat niosą o mnie, moich potrzebach i zająć się tą informacją według Ewangelii.

Ważne jest widzieć, i rozdzielać te porządki. Dzisiejszy świat, i my też, mamy problem z odczytywaniem informacji. Miesza nam się opinia na temat czegoś z nauką popartą badaniami, subiektywne odczuwanie jakiejś prawdy z obiektywną prawdą, psychologia z teologią. Teolog to nie psycholog, psycholog to nie teolog, najlepiej byłoby obie te rzeczywistości umiejętnie łączyć w sobie. Ktoś powiedział mi: asertywność to niekoniecznie ewangeliczność. I zgadzam się, lecz ewangeliczne zachowanie zawsze będzie asertywne. Dlaczego? Bo Jezus był zawsze adekwatny w wyrażaniu siebie, Ojca i misji. Ganił, kochał, płakał, wyrzucał ze świątyni, ostrzegał, uczył, był itd. ale nigdy nie użył przemocy, nie był wulgarny, nie poniżał drugiego, potrafił okazać emocje, uczucia. Naśladując Jezusa stajemy się na Jego obraz, czyli w pewnym sensie chrześcijańsko- asertywni.

Zwykły wpis

Modlić się z wiarą

Modlitwa o ustanie pandemii, którą odmawia się nadal w wielu parafiach, a także obserwacja celebransów sprawujących liturgię Mszy świętej, nabożeństwa, zrodziła we mnie pytanie o znaczenie wiary w modlitwie. Szczególnie odnosi się to moje pytanie do osób uczestniczących w modlitwach, niejako z powołania to jest osoby zakonne, osoby konsekrowane, duchownych.

Zadaje więc sobie pytanie: czy ja, modląca się codziennie brewiarzem wierzę, że ta modlitwa to most do Boga, że wchodzę w nurt modlitwy wstawienniczej Kościoła?

W nurt – jak to mówił założyciel mojej Wspólnoty, bp Wacław Świerzawski – dialogu Chrystusa z Kościołem, Jego Oblubienicą?

Czy w ofierze Mszy świętej uczestniczę duchem? Czy ciałem tylko?

Czy wierzę, że otrzymam, prosząc Boga o łaskę?

W górę serca! Wybrzmiewa w czasie Mszy świętej.

Odpowiadamy: Wznosimy je do Pana!

Modlitwa adoracji. Zdj. Siostry Jadwiżanki.

Wznośmy je zatem do Pana! Angażujmy swoją duszę, centrum naszej osoby poprzez cnotę wiary, nadziei i miłości ku Bogu. Prośmy z pokorą (por. KKK 2559), ze skruchą serca, pojednani z Bogiem (nie w grzechach ciężkich), pojednani z bliźnim jak prosił o to Pan Jezus (por.Mt 5,23n), prosząc o godziwe dobro, szczególnie o to, aby panowanie Boga rozszerzało się w ludziach i w świecie. O zbawienie duszy, naszej i innych wokół nas.

Nie wystarczy odmówić modlitwę o ustanie pandemii, nie wystarczy dobrze przeczytać słowo zapisane w Mszale, i nie wystarczy „poczytać” sobie samemu, czy razem z innymi psalmy. I nazwać to celebracją, lub modlitwą. Nie wystarczy minimalizm.

Modlitwa, to akt wiary. I warto sobie to uświadomić. Poprzez modlitwę wzrastamy w cnocie wiary. A ta, jest w łączności z cnotą nadziei, i cnotą miłości, a one prowadzą nas do rozwoju życia duchowego, ostatecznie do zjednoczenia z Bogiem, już tutaj, na ziemi, za naszego życia doczesnego.

Modlitwa bez wiary, staje się magiczna i jest raczej bez sensu, a przynosi raczej szkodę duchową.

Zwykły wpis

w topiel błękitną się rzucić

Na tą ostatnią prostą ku Świętom Paschalnym dedykuję Wam wiersz s. Nulli, Służebnicy Krzyża. Wiersz ma tytuł „Ryzyko”.

„Nie wlecz się – serce trwożne – nie pełzaj po ziemi

jak dym z ofiary Kaina…

Twój Bóg wysoko! Ku Niemu skrzydła rozpinaj…

Pragnieniem Go dosięgnij!

On wie, że pióra twoje – to lotki pisklęcia

i nie wyrosłe i nie mocne –

Słyszy, jak w trzepotaniu przyzywasz Go nocnym,

gdy samo nie śmiesz wzlecieć…

Nie bój się, biedne serce, oderwać od bliżów –

w topiel błękitną się rzucić —

bo kiedy stracisz wszystko, On ci wszystko wróci!

Patrz! –  już dwie ręce mocarne

Płyną do ciebie – i zaraz cię przygarną!

– na Bożej spoczniesz dłoni!

nature-outdoor-winter-bird-wing-sky-658313-pxhere.com Obrazek pochodzi z zasobów pxhere.com
Zwykły wpis

Inspiracja z McDonalda

Zwykle w czasie podróży tam nie jadam, żeby nie było preferuję zdrowe żywienie, ale Dworzec  Zachodni w Warszawie wciąż wygląda jak za czasów PRL-u i w tych ich knajpach-spelunkach jadają chyba tylko najodważniejsi, albo nieświadomi, albo jacyś  super odporni. Mak ratuje sytuację.  Żadne to jedzenie powie ktoś – i pewnie ma rację, ale mając do wyboru Maka i te inne, wybieram Maka. Jadam tam obiad gdy podróżuję kilkanaście godzin, i kanapka naprawdę nie wystarczy. Mają jakiś magiczny składnik, bo ich burger syci na kilkanaście godzin. I proszę, nie uświadamiajcie mnie co to za składnik!

Dworzec Autobusowy „Warszawa Zachodnia” . Fot. własna.

No, przejdźmy do historii, którą rozpoczęłam. Siedzę więc w Maku, jem mojego Royala, kupionego za kupon (dzięki Natalia! ) i rozglądam się po dworcu kolejowym. Informacja dla nie obeznanych z Dworcem „Warszawa Zachodnia”, Mak usytuowany jest w małej poczekalni Dworca Kolejowego – nota bene, jedynej nowoczesnej części całego Dworca „Warszawa Zachodnia”. Tu przebywa większość podróżnych. Oblepiają każdą wolną przestrzeń.  Siedzę przy wysokim stole, na wysokich siedzeniach barowych, których nie można przesunąć, plecak rzuciłam na stertę innych plecaków i walizek przy stole, na skraju, bo nie da się z nim przecisnąć głębiej, i mam nadzieję, że nikt go nie ukradnie i nie wezwą ochrony. Trzy rzędy taki stołów i krzeseł których nie da się przesunąć, coś okropnego. Żeby przy nich zasiąść trzeba się przeciskać między jedzącymi. To wymusza zawsze niechcianą interakcję z obcym bliźnim, już siedzącym i spożywającym posiłek z kartonika. Jest to dość krępujące i uciążliwe. Jem i rozglądam się. Należę, podobnie jak większość chyba moich rówieśników do pokolenia, które nie nawiązuje rozmów z przypadkowo spotkanymi obcymi. Te chwile, wydawałoby się „nie-towarzystwa” z mojej strony, to chwile odpoczynku od wchodzenia w interakcję z kimś, albo z czymś. Siedzę, jem, i obserwuję.

Większość ludzi w Maku i w poczekalni stoi lub siedzi z telefonem w ręku, podłączona do Internetu. Przede mną para z Ukrainy. On i ona uwieszeni na sobie. Są wyjątkowi w tym towarzystwie – bez telefonów w ręku. Natomiast kolejni towarzysze posiłku, w telefonach, ze słuchawkami w uszach, albo z wzrokiem utkwionym w tackę, bo strefa komfortu psychicznego za bardzo naruszona przez bliskość drugiego. Tak, tak, izolujemy się, ale jest nam chyba z tym dobrze. Czy coś tracimy? Wydaje się, że nie. Bo jak lepiej wykorzystać dany nam międzyczas? Siedząc i rozmawiając z obcą sobie osobą? Czy raczej będąc w konwersacji na Messengerze, albo słuchając czegoś interesującego z YouTub?

Przecież nie rozmową z obcym sobie człowiekiem.

Widzę też przechadzającego się pracownika Maka. Ładne im te uniformy uszyli w tym sezonie, tamte były jakieś bure, smutne – myślę sobie. Po co on tak chodzi? Zaintrygował mnie. Sprawdza czy klient zjadł i czy nie zajmuje miejsca innym?  To by się wydawało logiczne, wielu z nas, klientów Maka tak robi.

Po chwili chłopak podchodzi do mnie. Już zjadłam. Tak siedzę, zajmuję miejsce. Słusznie będzie mnie chciał o tym poinformować- myślę sobie.

Rozczaruję was.

Chłopak z Maca podchodzi i rozpoczyna konwersację. Na początku niezbyt mu to zgrabnie idzie, jest skrępowany, ja też nie czuję się komfortowo. Rozmawiać z obcym? Po co? Jedyne myśli jakie kotłują mi się w głowie: nie chcę z tobą rozmawiać! Jak kulturalnie zakończyć z nim rozmowę? Szukam w myślach wyjścia z tej krępującej sytuacji. Chłopak rozkręca się. Pyta gdzie jadę, czy miło mi się podróżuje. Ja, żeby być uprzejmą odpowiadam i pytam czym się zajmuje i, dlaczego podchodzi do obcych, klientów co prawda Maka, ale obcych i zagaduje. Okazuje się, że Mak wymyślił coś w rodzaju „zabawiacza klientów”, kogoś kto ma podejść i porozmawiać z klientami. Nie socjologicznie wybadać, nie wyrzucić, ale umilić czas rozmową. Dość specyficzna funkcja, i trochę dziwna, prawda?

Ponieważ sama „zawodowo” zajmuję się rozmawianiem,  po przełamaniu pierwszych lodów i dzięki wewnętrznym apelowi „daj mu szansę, ma plakietkę uczę się”, po chwili już dość sympatycznie rozmawiamy o ludziach, o uzależnieniu od bycia on- line i o braku takiej prostej życzliwej rozmowy. Chłopak z Maka podzielił się tym, że w swoim telefonie poukrywał aplikacje które zajmowały mu czas. Nie mógł ich usunąć- producent nie przewidział takiej opcji dla swoich klientów. Poukrywał, i nagle okazało się, że ma więcej czasu. Nie widząc bowiem ikonek aplikacji na widżetach, nie ma odruchu (tak, odruchu) wchodzenia w świat on-line. A jeśli ma odruch to wchodzi przez przeglądarkę i ma tą jedną minutę na zastanowienie się : po co?

Stacja „Narodowy”. Fot. własna.

No właśnie po co?

Po co Wam opowiadam tę historię? Bo mnie ten chłopak z Maka swoją postawą zachęcił do pewnych zmian.

Może warto zainspirować się Chłopakiem z warszawskiego Maka. I włożyć wysiłek, aby być bardziej w spotkaniu z drugim człowiekiem w nawet głupiej, wydawałoby się rozmowie, z tym obcym siedzącym obok w pociągu, w tramwaju, na przystanku, w markecie w kolejce. Może schowajmy sobie te ikonki portali społecznościowych, wyzujmy się z odruchu psa Pawłowa który uruchamia nam się na znaczek Facebooka, Instagrama, Snapchata czy i co tam jeszcze używacie. Zamiast przewijać, może bezmyślnie kilkaset razy w ciągu dnia te same strony, funpage znajomych, albo robić bez opamiętania „ustawione” zdjęcia, zadajmy sobie pytanie jaką rzeczywistość tym tworzymy. Czy nie marnujemy swojego czasu? Agata Christie, moja ulubiona pisarka, powiedziała:” Człowiek nie dostrzega ważnych chwil w życiu, rozumie to dopiero wtedy gdy jest za późno”. Jak jest z nami? Co widzimy? Jacy się stajemy?

Czy dzięki tej wirtualnej rzeczywistości stajemy się bardziej otwarci na drugiego, tego obcego obok czy raczej wyizolowani? Bardziej życzliwi czy kąsający? Bardziej szczęśliwi czy osamotnieni?  Czy umiemy wytrzymać napięcie skrępowania obcością drugiego, aby po chwili i przełamaniu pierwszych lodów poczuć szczęście ze spotkania? Jeśli nie nauczymy się wchodzić w życzliwe spotkania z obcymi, nie dojrzejemy jako ludzie. Będziemy ludźmi wystraszonymi obcością drugiego, oszukującymi samych siebie i innych, wykreowanymi na Facebooku, Instagramie i na Snapchacie. Utkniemy w wirtualnej, fałszywej rzeczywistości.

Nie spotkamy drugiego i Drugiego. Nie spotkamy siebie.

Bądźmy ciekawi ludzi i ich historii. Ciekawymi, nie ciekawskimi.

Wielki Post za tydzień. Nie musi być tylko umartwieniem ciała przez odebranie sobie pokarmu, choć i to popieram absolutnie. Dobry jest post dla ciała. Można jeść słabiej, można przestać imprezować, można nie pić alkoholu. I to jest bardzo słuszne i potrzebne. Postem ćwiczymy wolę i wyrabiamy dobre postawy.

A co z postem od aplikacji społecznościowych?

Warto przemyśleć nasz stosunek do nich i poćwiczyć się w realnych spotkaniach z drugim, czasem obcym człowiekiem. Szczególnie jeśli ktoś utknął w tych aplikacjach. Komunikujemy się przez nie, ale pomyślmy nad naszą izolacją od ludzi i świata rzeczywistego, dlaczego łatwiej nam „być” on-line. Dlaczego siedząc w Maku, w poczekalni, w pociągu, w kolejce nie rozmawiamy z ludźmi którzy są obok nas. Dlaczego wyciągamy telefon. Wyglądamy trochę jak osoby z filmu Matrix – z twarzami bez wyrazu, bez uśmiechu, oczami spuszczonymi w telefon, podłączeni do sieci. Jasne, może to być dla kogoś tylko chwila wytchnienia, ale jeśli to godziny i dni zapomnienia,  zapchania czasu – to może warto spróbować czegoś realnego, czegoś co nie zostawia w nas goryczy osamotnienia, ale może nas rozwinąć jako ludzi. Może warto wejść w trudną, pełną skrępowania, życzliwą rozmowę, i rozpocząć ją jak ten Chłopak z Maka, od słów: Widzę plecak, jest Pani w podróży?  Gdzie Pani jedzie?

I tak może się okazać, że spotkamy zwyczajną albo bardzo inspirująca osobę i jej opowieść, bo świat jest pełen ciekawych ludzi i ich historii.

Jak będzie, przekonajcie się sami.

Jedno jest pewne, samo spotkanie z drugim człowiekiem jest wartością.

Może to nie najłatwiejszy sposób na Wielki Post, ale kto powiedział, że ma być łatwo. Pierwszy tydzień jest najgorszy. Spróbujcie a zobaczycie.

Powodzenia w byciu dla drugiego, tego obcego, który stoi obok ciebie.

Zwykły wpis

Mąż który poszedł

Przekornie zacznę wierszem Romana Brandstaettera o mężu który nie poszedł.

Wyznanie męża, który nie poszedł za Panem

Panie, 
Przed wielu, wielu laty 
Spotkałem Cię na drodze do Jeruzalem. 

Była wczesna wiosna. 

Kwitły drzewa migdałowe. 

Pamiętam tę chwilę, gdy podszedłszy do Ciebie, 
Spytałem, co mam czynić, 
Aby być doskonałym. 

Odparłeś, że powinienem sprzedać 
Całą swoją majętność, 
Pieniądze rozdać ubogim 
I iść za Tobą. 

Ogarnął mnie smutek. 

Stchórzyłem. 

Powróciłem do domu. 

A teraz jestem już starcem, 
Mam liczną rodzinę, 
Mój majątek pomnożył się w dwójnasób, 
Ludzie uważają mnie za szczęśliwego, 
Ja jednak czuję w sobie dotkliwą pustkę, 
Niedosyt 
I beznadziejność, 
Które nawet moim najbliższym 
Ujawnić się boję, 
Na pewno by mnie wyśmiali. 

Minęły lata, 
A ja wciąż zapomnieć nie mogę 
Tamtej wiosny, 
Mojego pytania 
I kwitnących drzew migdałowych.

I mąż który poszedł.

Posłyszał głos Pana i nie zamknął swojego serca tak jak Izraelczycy w Meriba na pustyni w dniu Massa.

Usłyszał, sprzedał wszystko co miał. A miał wiele. Młodszą siostrę oddał na wychowanie zacnym niewiastom, a sam poszedł na pustynię, aby stać się człowiekiem bożym. Duchowym. Bo już stał się człowiekiem pragnienia. Mowa o Antonim Pustelniku, ojcu życia pustelniczego.

Bo jak to mówi św. Augustyn- niespokojne jest serce człowieka dopóki nie spocznie w Bogu.

Podobnie wielu innych. Poszło i pójdzie.

W oczach świata marnują życie, są bezużytecznymi szaleńcami.

A tak naprawdę dzień po dniu stają się bogatsi, niż najbardziej zamożni tego świata. Coraz bliżej Umiłowanego Boga. Coraz bardziej szczęśliwi. Pośród ucisku i walki. Są mężami wiernymi. Ludźmi pragnienia.

Poniżej można obejrzeć dwuczęściowy film pt. „Ostatni anachoreta” w reżyserii Remigiusza Sowy. Tekst polski po włączeniu napisów.

Zwykły wpis

Co wiesz o sobie?

Dziś liturgia słowa zaczerpnięta z Pierwszego Listu Świętego Jana, stawia przed nami historię Kaina i Abla. Ta historia biblijna osądza nasze serce, wpierw w naszej relacji do Boga, a w konsekwencji i do brata, do bliźniego.

Wszyscy raczej znamy tę historię: Kain i Abel służą Panu, składają mu ofiary z pierwocin. Każdy z tego co posiada. Ofiary braci są wyrazem ich relacji do Boga, uznania Jego Osoby, prawa które im nadał,  być może wyrazem miłości. (zob. Rdz 4. 1-17)

Przywołując tę historię Św. Jan zachęca nas abyśmy nie byli jak Kain – obłudni. Abyśmy nie udawali przed sobą, że w naszej relacji z Bogiem jest wszystko w porządku. Abyśmy nie traktowali Boga jak ślepego starca który nie widzi naszych poczynań.

Bogu nie podobały się ofiary Kaina. Być może oszukiwał Boga i oddawał Mu nie najlepsze sztuki z trzody.

Ofiara była. Była. Tylko jaka? Mierna.

Czasem i my możemy tak postępować z Bogiem. I w konsekwencji z bliźnim.

Byłem na Mszy? Byłem. Pomogłem bratu. Pomogłem. Msza święta odprawiona? Odprawiona.

Co z tego, że na Mszę chodzę bo mnie zmusili, a nie wierzę i nie chcę poznawać wiary w której zostałem ochrzczony Jednym słowem: nie angażuję się.

 Co z tego, że pomogłem bratu z zaciśniętymi zębami, obgadując później, albo mając pretensję o zmarnowany czas. I nie poddałem swego serca nawróceniu. Co z tego że nie uczę się umierać swojemu egoizmowi z miłości do bliźniego, nawet tego nielubianego bliźniego. Co z tego że wybieram komu pomóc: tej milszej, temu ładniejszemu, temu bo coś zyskam.

Co z tego, że Msza Święta odprawiona była niechlujnie, bez odpowiedniego skupienia i sacrum. Co z tego, że nie dbam o odpowiednią formację liturgiczną. Co z tego że, nie przygotowuję się do odprawienia jej przez skupienie, modlitwę osobistą. I nie dbam o utożsamienie z Ofiarą.

Taka pomoc, takie uczestnictwo, tak sprawowana Liturgia stają się ofiarą,  która można powiedzieć uwłacza imieniu Bożemu. Czy może się Mu podobać, a nam pomóc wzrastać w świętości? Czy raczej będzie usypiać nasze sumienie i sprawiać szkodę nam i Kościołowi.

Kain i Abel

Bóg upomniała Kaina jeszcze zanim ten podniósł rękę, aby zabić brata. Bóg chciał, aby Kain się nawrócił, aby postępował dobrze i był szczęśliwy. Grzech wobec brata był już tylko (aż! ) konsekwencją grzechu wobec Boga. Kain wpierw ciężko zgrzeszył przeciw Bogu, potem wobec brata. Czy nie jest tak zawsze?

Bóg chce abyśmy zmienili nasze postępowanie najpierw wobec Niego. Konsekwencją poważnego traktowania Boga w naszym życiu, będzie zmiana postępowania wobec bliźnich, wobec zadań i powołania które Bóg nam daje.

Upomnienie braterskie czy przez Słowo Boże, czy przez człowieka jest dla nas szansą na nawrócenie. Dzięki niemu możemy wzrastać w dojrzałości, w świętości, podobnie Kościół mając coraz bardziej dojrzałych członków będzie się stawał coraz piękniejszy. Oblubienica Pana – Ecclesia będzie piękna.

Upomnienie można potraktować jako zamach na wolność ( postawa: jakim prawem to mówisz? ), jako oskarżenie, osąd. I wielu z nas tak je przeżywa. Traktujemy je tak, ponieważ zbyt mocno utożsamiamy siebie z tym co robimy i jak robimy. Upomnienie braterskie wcale nie ma na celu zdeprecjonowanie osoby, skrzywdzenie jej. Upomnienie braterskie będąc wyrazem miłości, jest troską o moralność naszego postępowania. Niezgodą na grzeszne postępowanie osoby, a nie niezgodą na osobę.

Upomnienie braterskie jest wpisane w chrześcijaństwo, jest momentem wzrostu, przynosi często konieczną korektę – bo czy widzimy siebie w pełni? Czy zawsze dobrze postępujemy? Czy wiemy wszystko o sobie? Jeśli tak. Znaczy, że jesteśmy Bogiem.

Jeśli natomiast zamkniemy oczy i powiemy: „nic się złego nie dzieje”, nie znaczy, że się nie dzieje. Możemy „zabić Abla”, żeby nie przypominał nam o naszych zaniedbaniach, ale to nie oznacza, że zaniedbania dotyczące miłości i prawdy wobec Boga i bliźniego znikną. Wręcz przeciwnie. Namnożą się. Podobnie jak grzechy Kaina.

Kiedyś jedna moja siostra powiedziała: ciekawe co widzą inni w moim postępowaniu czego ja nie widzę.

Może warto posłuchać innych. Zadać sobie z lękiem w sercu, powyższe pytanie.

Warto uczyć się słuchać słów upomnienia, próśb o zmianę postępowania. Wsłuchiwać się w upomnienie, szczególnie wtedy, gdy więcej osób mówi nam o naszym postępowaniu, lub gdy mówią je nam osoby, za nas w jakiś sposób odpowiedzialne. Warto często korzystać z spowiedzi, poddać się kierownictwu duchowemu.

Musimy, koniecznie powrócić na nowo do praktyki upomnienia braterskiego. Dla naszego dobra i dla dobra Kościoła.

Bo może wcale nie jesteśmy jak Abel, tacy w porządku wobec Boga i bliźniego.

Zwykły wpis

Scaleni Bożą Miłością

Święto Świętej Rodziny

Kiedyś celebracja tej Tajemnicy Chrystusa przynależała do Okresu Objawienia Pańskiego, i obchodzono ją po Uroczystości Objawienia Pańskiego (po 6 I ), współcześnie Święto Świętej Rodziny, obchodzone jest w pierwszą niedzielę po Uroczystości Bożego Narodzenia i przynależy do Okresu Bożego Narodzenia.

Kościół stawia nam przed oczami Rodzinę z Nazaretu: Józefa, Maryję i Jezusa jako ikonę życia rodzinnego. Dlaczego zarówno liturgia przedsoborowa jaki i posoborowa celebrowała tę tajemnicę? Co ważnego widział Kościół w życiu rodziny Józefa, Maryi i Jezusa, że upamiętnił tę tajemnicę osobnym świętem?

I dlaczego liturgia Słowa daje nam do czytania wyjątek z Ewangelii św. Łukasza, mówiący o zgubieniu i odnalezieniu Jezusa w Świątyni?

Spójrzmy najpierw na ikonę przedstawiającą dwunastoletniego Jezusa w Świątyni. Może odczytanie tej sceny przy pomocy ikony pomoże nam zrozumieć trochę więcej.

Ikona odnalezienia dwunastoletniego Jezusa w Świątyni.
wyk. Małgorzata Pilecka- Hilal

Centralne miejsce postaci Jezusa – Emmanuela to świątynia-tron z absydami stanowiąca oparcie dla Chrystusa. Jest tak skomponowana, aby  ukazać Jezusa – Emmanuela siedzącego wewnątrz arki przymierza jako Mądrość Boża. Wokół niego zgromadzeni nauczyciele w Prawie i faryzeusze są zmieszani, konsultują się między sobą. Ponad nimi unosi się czerwony baldachim, który symbolizuje Boga Ojca i mówi nam to, że wszystko dzieje się z Jego woli.

Ikona jako Okno wprowadza nas w scenę z Ewangelii. Nie dosłownie i ckliwie- nie znajdziemy na kanonicznej ikonie Józefa i Maryi. Nasz wzrok skupia na sobie Jezus- Emmanuel.

Podobnie i w scenie z Łukaszowej Ewangelii. Jezus objawia się jako Boża Mądrość. Czytamy w Ewangelii, że nauczyciele Prawa byli zdumieni jego mądrością. Jednocześnie w momencie odnalezienia, objawia Maryi i Józefowi, że Bóg jest Jego Ojcem, i że On jest przede wszystkim w sprawach Ojca. „Dlaczegoście mnie szukali, czyż nie wiedzieliście że powinienem być w tym, co należy do mojego Ojca?” Oni jednak nie zrozumieli Jego słów.

Całe to wydarzenie ma wymiar paschalny. Czy te trzy dni poszukiwań Jezusa nie przypominają nam dni oczekiwania na Zmartwychwstanie Jezusa? Jezus jest cały w sprawach Ojca, a co jest sprawą Ojca? Zbawienie ludzi. Maryja i Józef jeszcze tego nie rozumieją, znów boleśnie pogrążeni są jakby w „obłoku niewiedzy”.

Mamy przed oczami Epifanię Boga, podobnie jak Epifanią Boga jest Chrzest Pański, czy Wesele w Kanie Galilejskiej.

Dobrze. Ale dlaczego Kościół daje nam do czytania właśnie tę scenę? Czy nie było milszej dla serca?

Może właśnie dlatego, aby najpierw ukazać nam Jezusa jako Bożą Mądrość która zamieszkała między ludźmi, Wcielone Słowo Ojca, Boski Logos. Bliskość Boga i Tajemnicę Boga zawartą w tej prostej scenie, tę prawdę, że człowiek pomimo „obcowania” z Bogiem, będzie doświadczał Boga i Jego działania jako tajemnicy, która go przekracza? A może dlatego, że ta scena jest zapowiedzią wypełnienia się największego z przykazań: ”
” Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce”. J 10. 11

Podpowiedzią może być pierwsze czytanie z Listu do Efezjan dane nam dziś w Godzinie Czytań.

” Bracia! Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej. Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła: On – Zbawca Ciała. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak i żony mężom – we wszystkim. 
Mężowie, miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić; oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby samemu sobie przedstawić Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany. Mężowie powinni miłować swoje żony, tak jak własne ciało. Kto miłuje swoją żonę, siebie samego miłuje. 
Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz każdy je żywi i pielęgnuje, jak i Chrystus – Kościół, bo jesteśmy członkami Jego Ciała. Dlatego opuści człowiek ojca i matkę, a połączy się z żoną swoją, i będą dwoje jednym ciałem. Tajemnica to wielka, a ja mówię: w odniesieniu do Chrystusa i do Kościoła. W końcu więc niechaj również każdy z was tak miłuje swą żonę jak siebie samego. A żona niechaj ze czcią się odnosi do swojego męża. 
Dzieci, bądźcie posłuszne w Panu waszym rodzicom, bo to jest sprawiedliwe. Czcij ojca twego i matkę – jest to pierwsze przykazanie z obietnicą – aby ci było dobrze i abyś długo żył na ziemi. 
A wy, ojcowie, nie pobudzajcie do gniewu waszych dzieci, lecz wychowujcie je w karności, napominając, jak chce Pan.” Ef 5, 21-6, 4

Biznatyjska ikona Świętej Rodziny (XII-XIII w.)

Jaki wniosek można wysnuć z tych czytań, ikony, biorąc za klucz do interpretacji kolektę mszalną?

Życie rodziny chrześcijańskiej, aby było autentycznie chrześcijańskie musi być poddane w bojaźni bożej Chrystusowi jako Panu, i każdy z członków rodziny poddany jest sobie nawzajem w szacunku i miłości ofiarnej, na wzór Chrystusa który umiłował nas aż do śmierci na Krzyżu.

Wtedy staje się epifanijne- objawiające Boga. Patrzcie jak oni się miłują- mówili w pierwszych wiekach o chrześcijanach.

Kolekta mszalna zawiera w sobie nie tylko prośbę, ale wypełnioną obietnicę. Ten kto swoje życie scala z życiem, męką, śmiercią i Zmartwychwstaniem Jezusa, ten będzie w rodzinie czynnie złączony miłością (nie z tego świata), miłością paschalną i wejdzie z radością do domu Ojca. Taka rodzina jest Epifanią Boga w Trójcy Jedynego.

Zwykły wpis